Mamy trudne czasy w kraju naszym. Wiele osób zostało oddelegowanych do pracy zdalnej i mnie również to spotkało. Pomyślałam: w to mi graj. Luzik. Taką robotę to ja lubię. Dłużej pośpię, niezliczona ilość kawek w ciągu dnia, w tle jakaś muzyka albo telewizja śniadaniowa. Nie trzeba się stroić, szykować twarzy – w sensie maskować, można pracować w piżamie albo bardziej elegancko w dresie. Lajcik. To co muszę to podrzucić dzieciaki do szkoły – klasa 2 szkoły podstawowej i do przedszkola. Potem fajrancik- znaczy praca zdalna w spokoju i ciszy. Czasem jakiś telefonik trzeba popełnić, wziąć udział w jakiejś konferencji jak menagerka wyższego szczebla, ale generalnie luzik.
O naiwności ty moja.
Oddałam dzieciaki do instytucji, wróciłam do domu z ambitnym planem, że działam. W sprzyjającym domowym klimacie będę bardziej kreatywna, bardziej, bardziej, bardziej. I na tyle.
Siedziałam przy komputerze i przez jakąś godzinę szusowałam od wiadomości firmowych, do wiadomości prywatnych, potem zahaczyłam o fb, który furczy, potem zawiesiłam się, bo w telewizorni podawali jakiś przepis jednogarnkowy, czyli coś dla mnie, bo przecież lubię gotować, ale w tygodniu, gdy pracuje nie mam na to czasu. Potem coś bardzo za oknem zwróciło moją uwagę. Pierdonka wspinająca się po moim tarasie. I tak sobie na nią patrzyłam dobre 15 minut. Losie jaka jestem rozlazła. Nie żeby ta pierdonka robiła coś nadzwyczajnego. Tam nie było wartkiej akcji. Po prostu była, a mamy bagatela koniec października i stąd moje zadziwienie.
I tak się na nią najzwyczajniej w świecie gapiłam jak sroka w gnat. Jeessshuuu jak o tym pisze to aż mi wstyd. Ale to nie koniec. Potem zrobiłam sobie przerwę od tej żmudnej roboty i napiłam się kolejnej kawki, bo to już południe na miły bóg.
Miałam jeszcze ze 3 godziny do odebrania dzieciaków, więc działam.
Odebrałam ze 4 telefony służbowe, wykonałam z 5 telefonów również służbowych i to był dobry czas mojego dnia. Odpowiedziałam na kilka maili, przygotowałam zajęcia na kolejne warsztaty. Obejrzałam pudelka.
Spoglądam na zegarek a tu niemożliwe… Dopiero 13.00. Masakra.
Poza tym wszystko mnie rozprasza, dajmy na to ta nieruchliwa pierdonka. Po ulicy przejeżdża samochód, ja już w oknie jak osiedlowy monitoring – sąsiad wraca, pewnie też ma zdalne i był na zakupach. Teraz wymyślam, ale takie rzeczy zaprzątają mi myśli… sąsiedzi.
Na zegarze 14.30 dobry czas, żeby pojechać po dzieci, a w drodze popełnić jakieś zakupy. W domu jestem około 15.30.
I zaczyna się… Maaaammmmooo…. a ja latam, dwoje się i troje. Zakańczam wojny, burze mury, zaworze dzieci na zajęcia dodatkowe, podrzucam zakupy mamie i koleżance na kwarantannie. Wracam do domu równo z mężem o 19.00. Chwila czasu dla Nas, a potem mąż kąpie dzieci – wpadam od czasu do czasu do łazienki i przypominam o konieczności użycia nie samej wody, ale i gąbki z płynem. I mamy już koniec dnia. Do 15 melepeta, a potem rakieta.

Teraz dla odmiany opowiem, jak wygląda życie me na nie/zdalnym
Pracuje na ¾ etatu od 9.00 do 15.00, albo 6 godzin jak wcześniej zdarza mi się przyjechać.
Wstaje o 5.30. Szybki prysznic i maska na twarz, bo to taki już wiek, że trzeba, a może dlatego, że lubię i przecież do pracy idę.
Zbiegam na dół i zaczynam ogarniać dom. Na szmacie jadę po kuchni i pokoju, załatwiam łazienkę, szykuję śniadanie starszemu do szkoły, kątem oka widzę, że mąż wstał i na automacie szura pod prysznic, jak się szybko wyrobi to może uda nam się wypić po małej kawce.
W międzyczasie lecę na górę i zbieram ubrania do prania, segreguje, odnajduje za pudełkami i w tubach .
Mąż się wyrabia i mamy całe 3 minuty na wspólną kawkę. On ją robi, żeby nie było i celebrujemy chwilę w ciszy.
Mąż wybiega na pociąg, a ja biegiem po dzieciaki, zgarniam ich z łóżek, najpierw prośbą, potem groźbą, a potem staje się potworem całuśnikowym i z uśmiechem na ustach idziemy na poranną toaletę do łazienki. Żeby nie było tak w tyłek cudownie, przyznam się, że najczęściej właśnie tak to nie wygląda. Jest trochę bardziej nerwowo, żeby nie rzec, że dużo bardziej nerwowo. Szykowanie ubrań, upominanie czy wszystkie lekcje spakowane, pomaganie młodszemu, to wszystko robimy w biegu. Jest już 7. Chłopaki mają dla siebie 15 min, a ja dla siebie dawaj za łazienkę, szoruje lustra bo są całe w paście. Jednocześnie otwieram w głowie szufladki z informacjami jakie dzisiaj są zajęcia. Dobra łóżka pościelone, łazienka wysprzątana, pranie nastawione, zmywarka też, chłopaki gotowi, ja już dawno- jedziemy. Odwożę młodszego do przedszkola, starszego do szkoły, przejeżdżam koło rynku wiec wypadam na mega szybkie zakupy (jakie to szczęście, że pracują od 7.00. I udaje się w kierunku pracy. Dzień w pracy szalony. Pracuje z osobami dorosłymi niepełnosprawnymi i jest co robić. Całe 6 godzin wypełnione po brzegi posiłkami, warsztatami, rehabilitacją, zajęciami dodatkowymi. O 15.30 przyjeżdżam najpierw po starszego, wspólnie jedziemy po młodszego. W domu jesteśmy około 16:00. Siadamy do odrabiania lekcji, młodszy nie. Szybka herbatka, jakaś przekąska i jedziemy na basen, albo na język, albo na karate, albo…wspólnie oglądamy film i zajadamy się popcornem. Ale dzieje się cały dzień. Nie ma czasu na matkę melepete. Jestem zorganizowana i w nosie mam pierdonkę w październiku, ulicy nikt nie monitoruje, sąsiedzi są bezpieczni. Każdy wie co ma robić i robi to na czas.
I tak po zastanowieniu…
Nie lubię zdalnej pracy, bo staje się rozmemłana do granic możliwości.
I tak dla ścisłości. To co napisałam powyżej jest tak trochę z przymrużeniem oka w tym trudnym dla nas czasie, bo bywa trudno i w wielu rodzinach niewesoło. Ale moim zamiarem było sprowokowanie Was do wspólnej rozmowy, dzielenia się waszymi doświadczeniami z pracy zdalnej i nie/zdalnej. Jak sobie radzicie? Jak żyjecie? Może nasza wspólna wymiana tego jak wygląda teraz nasza codzienność pomoże komuś po drugiej stronie szklanego ekranu?
Alicja Sojka
